Stało się! Musiało się stać, bo co by to było jakby się nie stało ? Akcja Wylatowo 2007 została zakończona wraz ze żniwami...
... ale od początku zacznę.
Wybraliśmy się z Jurkiem w sobotę do stolicy piktogramów - Wylatowa. Oczywiście umówieni byliśmy o wiele wcześniej. Tak wcześnie, że Jurek pomylił dni i chciał mnie pędzić przez pół Polski już w piątek. Nie dałem rady, więc wyjazd przełożyliśmy na sobotę. Myśląc o wyjeździe położyłem się na moim posłaniu słuchając muzyki. Przysnąłem jak zwykle. Nie powinienem się w ogóle kłaść, bo zaraz zapadam w sen.
Po przebudzeniu, oczywiście będąc jeszcze bardziej zmęczonym niż przed zaśnięciem, począłem tworzyć w umyśle listę niezbędnych rzeczy do zabrania. Podstawą oczywiście jest GPS. Przyda się szczoteczka do zębów, pasta (ciekawe, okazało się, że wożę od czwartku w samochodzie po akcji z ortodontą), mydło, namiot - gdyż spanie pod gołym niebem nie jest moim ulubionym zajęciem, materac jednoosobowy , materac dwuosobowy dla Jankiego, pompkę, spodnie długie, spodnie krótkie, skarpetki, etc. No! To byłem już prawie spakowany, mogłem ponownie pójść spać. Nie zasnąłem przez długi okres. Jak zwykle po drzemce popołudniowej. Cholera.
Rano jakoś się tam obudziłem, ale od razu zadzwoniłem do Jurka, że przyjadę nieco później, bo muszę klamoty do samochodu wrzucić i ogólnie się oporządzić. Tak to trwało do godziny 9-tej, gdzie prawie uradowany zasiadłem w samochodzie z GPS-em i... szlag mnie trafił: nie ma mojego systemu nawigacyjnego! Pomyliłem karty! Ta z oprogramowaniem została w domu. Klnąc na czym świat stoi odnalazłem kartę i zainstalowałem w moim PDA. Soft ruszył, a ja śmiało mogłem wklepać magiczną nazwę WYLATOWO jako punkt docelowy. Wyszło 217km. Pikuś ! W drogę! Znaczy nie tak od razu, bo trzeba jeszcze Jurka z klamotami zabrać. Podjechałem po niego, a ten... wytaszczył tyle tobołów, jakby się na miesiąc wybierał. Baaaardzo się ucieszyłem, ale poinformowałem go, że jedziemy na maksimum dwa dni, a jak chce, to może zostać. Plan odpadł, bo nie miałbym raczej jak przyjechać później, o czym w dalszej części mego zawiłego opowiadania.
Jurek radośnie się załadował do "kiciusia", wymieniliśmy cenne uwagi i ruszyliśmy w drogę. GPS radośnie informował mnie o niebezpieczeństwach na drodze jak zakręty, antyradar popiskiwał z uciechą przy każdych drzwiach na fotokomórkę, również i na czujniki ruchu na skrzyżowaniach, co spowodowało znacznie dłuższą podróż. Chyba na drodze nie wydarzyło się nic szczególnego, zatem nie będę opisywał w szczególe kilometra po kilometrze. Chociaż... widoki w niektórych częściach trasy uwieczniłem na fotografiach, o czym później.
Minęliśmy Gniezno, dojeżdzamy powoli do celu naszej podróży. Widzimy już w samym Wylatowie naszą bazę, rozłożony namiot i przyczepę kempingową, a przy niej Andrzeja i Bolka. Pięknie będzie. Tak mi się zdawało, że będzie pięknie... Złapałem Janusza i dowiaduję sie strasznych rzeczy : żniwa się rozpoczęły i pola na których powstawały piktogramy po prostu zostały skoszone. Dramat ! Co prawda już na piktogramy nie liczyłem, ale zboże mogłoby sobie jeszcze porosnąć do poniedziałku. Nie, wzięli i bezczelnie ścieli. Pewnie chcieli się nas podstępnie pozbyć poprzez profanację naszych świętych pól piktogramogennych. Nic to, poszedłem przywitać się z pozostałymi członkami bazy.
Poczułem się głodny, więc ustaliłem z Jurkiem, że należy pojechać do Mogilna, do naszej knajpy i tam zjeść, a następnie na godzinę 16-tą udać się na pokaz filmów o Wylatowie. Niestety okazało się, że nasza ulubiona knajpa ma rezerwację (pewnie wesele) i musieliśmy głodni szukać innej restauracji. Może i dobrze, bo chińszczyzna u nich to najgorsza, parchata mrożonka z Nordisu, na dodatek 3x droższa niż u mnie w spożywczym. W nowej restauracji było lepiej, aczkolwiek mniej. To, czym miałem się najeść stanowiło dla mnie zakąskę do prawdziwej uczty.
Po zakończonej przekąsce udaliśmy się w poszukiwaniu kina Wawrzyn. Długo szukaliśmy, ale miejscowi nas poprowadzili, za co bardzo dziękuję.
Na sali kinowej Janusz już przygotowywał prezentacje, wiernie pomagał jak zwykle Bolek. Godzinę później sala była w większości wypełniona, co bardzo nas zdziwiło, bo kto by przyszedł w leniwą niedzielę na prezentacje filmów o jakiejś wiosce w której "oszołomstwo bada piktogramy"? Jednak przyszli. Bardzo nam było miło.
Mi nie było miło, bo sala nie miała klimatyzacji, przez co później zrobiło się duszno i nie do wytrzymania. Hardcorowcy oczywiście siedzieli w zaduchu, im to nie przeszkadza. Mi natomiast przeszkadzało. Siedząc przy drzwiach wejściowych obejrzałem nawet swoje wypowiedzi z telewizji oraz z nagrań studia Wylatowo 2006. Chyba aż tak źle nie było, skoro nie wytykali mnie palcami.
Poczułem się głodny. Stwierdziliśmy ze znajomymi, że poszukamy pizzerii . Mieliśmy jeść koło 23-ej, ale okazało się, że pokaz skończył się o 21, co bardzo spodobało się mojemu żołądkowi. Po pobraniu menu i realizacji zamówienia telefonicznego, pizza winna być za 20 minut. Banda jednak przedłużyła czas do 30-40 minut, co spowodowało czekanie pod knajpą aż prawie 20 minut. Szlag mnie trafił, więc poszedłem w nastawieniu bojowym zapytać się, co z moją pizzą. Dobrze trafiłem, bo akurat dali wszystkie 4. Pojechaliśmy do Wylatowa oczywiście z pizzą, ale nie będziemy z tandeciarzami więcej rozmawiać. Moja pizza z salami okazała się mdła. Ogólnie jakaś taka bez smaku.
Później na polu, w ciemnościach egipskich, zrobilismy zamknięcie sezonu 2007 z następującymi wnioskami : drugi rok z rzędu nie ma piktogramów, nie ma spektakularnych przelotów kul, zatem nie będzie sezonu 2008. Jak ktoś chce, może sobie na własną rękę przyjeżdżać. Poopowiadaliśmy przy okazji różne historie z lat ubiegłych, pożartowaliśmy sobie. Ogólnie było fajnie, jednak zmęczenie dało znać o sobie i udałem się na spoczynek na moim dmuchanym materacu jednoosobowym.
Głupia sprawa, ale spanie na nim nie należy do przyjemności. Buja jak na statku, na dodatek uchyliłem okno na poddaszu i całkiem skutecznie we mnie wiało. Dobrze, że deszcz nie zaczął padać. Chyba samo się zamknęło, bo by mnie musiał ktoś podeptać, aby je zamknąć .
Obudziłem się rano, bo aż o godzinie 8-ej. Przez całą noc budziłem się co chwila, bo jakoś tak niewygodnie mi było, więc wyspany raczej nie byłem.
Z Jankim poszliśmy składać namiot przy bazie, ale w dwójkę nie daliśmy rady. Udałem się na żer do pobliskiego sklepu spożywczego, gdzie dokonałem kontrolowanego zakupu kiełbasy za 1,6zł. Bułek nie mieli, więc zjadłem samą kiełbasę i popiłem isostarem. Dziwnie burczało mi w brzuchu, ale dało się przeżyć. Po godzinie skompletowaliśmy ekipę i udaliśmy się na złożenie owego namiotu. Zdążyliśmy przed burzą.
Ciekawostka odnośnie burz i wyładowań nad Wylatowem: do tej pory każdy zarzekał się, że nad Wylatowem nie przechodzą burze, a pioruny walą dookoła. Dzisiaj okazało się, że teoria się posypała, bo nad Wylatowo w końcu nadeszła burza z piorunami. Ja, siedząc w samochodzie widziałem rozbłysk pioruna, ale chyba kulistego, całkiem niedaleko domu Szpuleckich. Chyba właśnie ten piorun spowodował wyłączenie transformata i spalenie switcha (na zdjęciu) Waldka.

10 minut później nadciągnęły bardzo pięknie, a zarazem strasznie wyglądające chmury (na zdjęciu).

Próby uchwycenia pioruna walącego w ziemię, albo chociażby w tranformator spełzy na niczym. Burza okazała się być zdalnie sterowana przez siłę wyższą i waliła gromami tam, gdzie akurat aparat nie był skierowany. Szczyt, chamstwo i drobnomieszczaństwo !
Po zakończonej burzy i spakowaniu Jurka klamotów pożegnaliśmy się i udaliśmy w drogę powrotną...