poniedziałek, 28 lipca 2008

Out there and back

Nam strzelać nie kazano. Jak się później okazało, to powinni.

Czas powrotu nastał. Dostałem sraczki i bólów brzucha na dzień przed wylotem. To pewnie te murzyńskie KFC chciało mnie zabić. Wylot koło 7, więc na lotnisku byłem o 5. Po valium całkiem było miło, tylko się lekko zataczałem i kręciło mi się w bańce. Stanąłem w gigantycznej kolejce po bilet. Nie wiem skąd, ale w obsłudze lotniska pracuje wielu Hindusów. Dotarłem do kolejki do mojego przewoźnika i co ? Samolot się zesrał i mamy w sumie 5 godzin opóźnienia, a że byłem 2 godziny przed odlotem, to 7. No żesz kurwa, zajebiście! Po sraczce zdycham z głodu, strach coś jeść, czas iśc do odprawy celnej, a może bagażowej, cholera wie. Przypierdolili się ! I to baba jakiej paniki na rentgenie dostała jak przeskanowała moją torbę na lapa ! Znalazła straszny przedmiot, zagrażający życiu wszystkim dookoła: ŚRUBOKRĘT. Mój cholerny śrubokręt do naprawiania komputerów. Najważniejszy w życiu. Miły pan zaczął gmerać w mojej torbie. A niech szuka, ale coś pierdołowato mu to szło, to pokazałem palcem gdzie leży. I dupa, bo powiedział, że nie mogę z tym lecieć. No jak to ? To nie można rozkręcać samolotu w locie ? Powiedziałem po anglosasku, żeby sobie wziął ten śrubokręt, bo niby co z nim zrobię ? W dupę sobie wsadzę, skoro moja torba podróżna lata teraz po jakiś magazynach ? Na dodatek coś im zapiszczało na bramce jak przechodziłem. Nie wiedzieli co, a ja pokazałem jak zwykle na aparat ortodontyczny. Powiedzieli, że to nie to, więc mnie przeskanowali ręcznie i jeszcze zmacali. Dobrze, że po korpusie.
Dotarłem do terminali. Łażenia mnóstwo... bo na lotnisku tych terminali było 80!

Najpierw wszyscy sie zadekowali przy terminalu (bramce) w nowoczesnej części lotniska, ale zaraz potem zrzucili nas na doł, do wersji dla ubogich krajów i murzynowa.

Po paru godzinach zaczęła sie dzicz: dzieci pełzały po podłogach, ludzie spali, niektórzy chodzili w oszołomstwie. Co sie dziwić : przez 5 godzin czekać jak durny cep przy polu.. ? Sam parę razy usnąłem...

Najbardziej rozbawiły mnie malutkie dzieciątka brykające radośnie po całym wielkim pomieszczeniu i matki w amoku je pilnujące. Słodki widok, ale dlatego, że dzieci małe i pocieszne. Duże już były bardziej zdziczałe i siedziały na naszej-klasie.

W końcu, po tych 5 godzinach przytaszczyli nam w częściach jakiś samolot, bo nagle okazało się, że nasz był popsuty. No kurwa! Popsutym szmelcem nie będę latał i wziąłem kolejną dawkę Valium. Tłum rzucił się do bramki, którą w ciągu 5 godzin zmieniali chyba z... 5 razy. Ot, niech według obsługi lotniska , "polska swołocz" nie czuje się osamotniona i rozleniwiona.... pobiegają sobie między bramkami to im przejdzie ochota na dymienia. A to pech, nie przeszła, za to połowa rozlazła się jak ta egzema po całym lotnisku i na pewno próbowała coś załatwić na własną rękę.
Cieszę się, że nie wpuszczono co poniektórych na płytę, lotniska, bo zaraz zagrabiliby inny samolot i zakołowali do naszej bramki , co wcale nie byłoby takie złe, tylko skąd wzięliby lotników ?

Oszołomstwo przeszło największe pojęcie jak zaczęli sprawdzać bilety : babcie skakały jak wiewiórki przez taśmy ochronne, a jak nei skakały, to pełzały pod nimi. Kontroler zagroził jakiemuś zadymiarzowi, że nie poleci. Ryzykował, bo mógł dostać wpierdol.

Ufffff, wpuścili nas na płytę lotniska. Pewnie po to, aby zagrabić cenny majątek w postaci pyrtków do holowania samolotów, albo położyć się przy wirniku samolotu, gdzie ciepło, bo w hali odlotów było chłodno.

Zająłem miejsce przy skrydle, od korytarza. Fajnie, jeszcze miedzy mną a człowiekiem przy oknie przysiadła się miła pani.

Samolot ruszył i zaczął wzbijać sie w powietrze. Kapitan Nemo, czy jak mu tam, na szczęście nie miał zapału do lotu w kosmos, ale za to inne zapały to miał na pewno, o czym zaraz.

Co zrobiła pani obok mnie jak tylko samolot zaczął się wznosić ? Zaczęła rozwiązywac krzyżówkę! Pełen hardcore! Ja tu obsrany, dyszę, samolot nabiera pędu, a pani w bajecznym spokoju rozwiązuje sobie krzyżówkę. Chylę czoła przed spokojem ducha owej współpasażerki lotu.

Lot przebiegał spokojnie, kupiłem nawet druga wodę za 9zł. Drożej niż w Warsie.

Lądowanie nie było już przyjemne. Kapitan Nemo tak dawał czadu, że skakaliśmy jak jeb*e kangury. Bokiem trudno wylądować. Rozumiem, żeby raz, czy dwa razy mu się to zdażyło, ale miotał nami ponad 10-15 minut, co nie było przyjemne! Przyziemienie idealne, żadnych wstrząsów, nie było nawet można odczuć momentu dotknięcia kół do podłoża.
Hamowanie ostre, bardzo mi się spodobało. To lubię, albo może już uwielbiam...

Kontrola lotów widząc co się święci w swojej radości i poświęceniu wysłała ku nam... straż pożarną! Jak miło! Panowie strażacy czekali tylko, aż coś wybuchnie, albo chociaz się zatli, bo jak widzieli Nemo jak lądował, to wszyscy byli obsrani... jednak chyba najbardziej pasażerowie.

Wnioski końcowe : prochy na spokój ducha + dobry pilot i dobra pogoda - przyjemny lot.

Wielkie ukłony i ogromny szacunek dla STEWARDESS i STEWARDÓW za umiejętności i opanowanie. Za to, że można podczas fatalnego lądowania chodzić zbierając gazetki i śmieci. Czyżby na państwa nie działały żadne siły odśrodkowe ?

Witaj ziemio!

Brak komentarzy: