1 listopada. Nieboszczyków masa. Pijaków na drodze podobno też, chociaż żadnego jeszcze nie zauważyłem. Od jednego waniało, ale lazł piechotą. Na pewno po to, aby wsiąść do samochodu i na bani jezdzić. Morderca jeden, degenerat ! Bandyta!
I nagle gruch! Okazało się, że my z Madzią stojąc w korku obmyśliliśmy niecny plan niestania w korku. Zupełnie niestania jak nietrzymania (np moczu, bo o stolcach pisać nie będę). Objechaliśmy kolejkę i zaparkowaliśmy w odległości sporej od docelowego miejsca pochówku. Chcieliśmy sobie skrócić drogę, ale tak było daleko, na dodatek przez środek poligonu, że ręce i nogi wchodziły w odwłok.
Sprawdziłem: Madzi weszły. Mi to aż wypadły i musiałem sobie przeszczepy sprawiać.
Pogoda piękna, samoloty latały (jeden to aż za bardzo, ale o tym w następnym poście), samochody spalały kurewsko drogie paliwo , a my człapaliśmy przez poligon uważając, żeby nie wpaść na jakąś radosną minę, co spowodowałaby szukanie funduszy na kolejne przeszczepy. Okazało się, że miny to my tylko mieliśmy, ale nie przeciwpiechotne ani tym podobne, tylko na dziobach naszych. Tak, prawda była taka, że byliśmy bardzo skupieni na poszukiwaniu konkretnej trasy (obok nas jeździły samochody szukając parkingu) do miejsca pochówku,że cudem doczłapaliśmy do bramy wejściowej. Niebiosa to to nie były. Ludziów jak mrówkow, samochodów tyle samo, brak mapki "gdzie jestem" i "gdzie chcesz doczłapać". Jakkolwiek po przepełzaniu i znalezieniu odpowiedniego grobu stwierdziliśmy, że pomysł z dotykaniem się auta był pomysłem nietrafionym. Zmordowani nie kupiliśmy gofra, tylko pełznęliśmy kolejne setki metrów w poszukiwaniu naszego "kiciusia" (chuja na ropę)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz